Nigdy nie byłem fanem serii Diablo. Zaliczyłem do niej przed wieloma laty dokładnie jedno podejście, bodaj do kultowej „dwójki”, i bardzo szybko się odbiłem. Drugą próbę podjąłem w ubiegłym roku, jakże sprzyjającym przesiadywaniu w domu. Kupiłem za grosze PlayStation Classic i po wgraniu moda AutoBleem postanowiłem przypomnieć sobie, jak grało się z kumplami przed dwudziestoma laty na PSX. Wśród kilku tytułów, które udało się załatwić, znalazł się między innymi port pierwszego Diablo na szaraka.
Mówi się, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Podobnie jest z wieloma starymi grami: są piękne i grywalne we wspomnieniach i tam najlepiej je zostawić. Zwykle nie wytrzymują próby czasu. Tak miałem choćby z Medal of Honor, w które pod koniec ubiegłego stulecia uwielbiałem grać. Sam nigdy nie miałem konsoli, więc każda okazja do zagrania deathmatchu u kolegów była dla mnie małym świętem. Po dwudziestu latach wystarczyło dwadzieścia minut, by jednogłośnie stwierdzić, że nie da się już w to grać. W drodze selekcji i po ograniu do obrzydzenia nieśmiertelnego Tony Hawk’s Pro Skater 2 przyszła kolej na Diablo, po którym, prawdę pisząc, nie spodziewałem się wiele.
Nie taki Diablo straszny
Podstawowe pytanie to: czy warto w ogóle brać się za Diablo blisko 25 lat po premierze? Niewątpliwie ponad dwie dekady zrobiły swoje, więc nie obejdzie się bez anielskiej cierpliwości do diablo drewnianego gameplayu. Ta gra, niezależnie od platformy, to po prostu skansen! Brakuje w niej podstawowych udogodnień, np. porównania statystyk przedmiotu kupowanego z posiadanym, chodzenie po niewidzialnych kratkach jest dziwne, a odgłosy tłuczonych padów, myszy i klawiatur przyprawiają o bóle głowy i palców. Cóż, tak się kiedyś grało. Kiedy jednak przebrniemy przez niełatwe początki i stworzymy odpowiedni klimat, rozgrywka nabiera przysłowiowych kolorów.
Wbrew swoim mankamentom Diablo przekonało mnie do siebie z prostej przyczyny: granie we dwie osoby to zupełnie inne doświadczenie. Przestarzała gra zaczyna błyszczeć, gdy zasiądziemy na kanapie z padem w ręku albo urządzimy sobie oldskulowe LAN party. Jest jeszcze lepiej, gdy drugi gracz jest weteranem serii, co oszczędza wielu frustracji i błędów początkującego. Choć specyfika konsolowego portu stwarza pewne trudności dla kogoś nawykłego do sterowania myszą i klawiaturą, to tłuczenie potworów i rozwijanie postaci na dwa pady przy muzyce i piwie daje co najmniej tyle samo frajdy. Nawet odkrywanie fabuły zrealizowanej w myśl filozofii, że jest ona tak istotna, jak fabuła w pornosie, okazało się satysfakcjonujące. W 2021 roku wciąż ciężko odmówić grze świetnego klimatu, zwłaszcza filmikowi wprowadzającemu i finałowemu, które w 1997 roku musiały robić na graczach ogromne wrażenie. Przyłapywałem się również na nuceniu pod nosem motywu przewodniego Tristram.
Bez wątpienia między singlem a multi w Diablo jest taka różnica, jak między solową kampanią a trybem hot seat w Heroes III. Gdybym do tego pierwszego tytułu zasiadł znowu sam, szybko bym sobie odpuścił. Miłe zaskoczenie sprawiło jednak, że aktualnie ogrywam dodatek Hellfire na pececie po LAN-ie, a kolejny przystanek to najpewniej Diablo II paladynem.
Blaszak a szarak
Diablo na szaraka wydało w styczniu 1998 roku Electronic Arts. Port opracowało studio Climax, które w poprzedzającym roku zmajstrowało WarCraft II: The Dark Saga na PlayStation i Segę Saturn. Podobnie jak w przypadku kultowej strategii, gra pozbawiona jest multiplayera przez sztandarowy Battle.net czy sieć jako taką. W zamian konsolowe „Diabolo” oferuje kooperację na dwa pady. Zmienione sterowanie idzie w parze z automatycznym namierzaniem celów i przypisywaniem mikstur leczących do paska dostępu, co jest wielką wygodą względem pierwowzoru. Dodatkowym ułatwieniem jest fakt, że hilujemy się jednym przyciskiem na padzie. Sam interfejs został ponadto maksymalnie uproszczony, niewątpliwie tracąc walory estetyczne wydania komputerowego, lecz zyskując na czytelności. Przyznam też, że sterowanie padem w przypadku Diablo jest dla mnie trochę lepsze.

W przeciwieństwie do peceta na konsoli zapisujemy ręcznie stan gry, przez co raz oczyszczony poziom zachowuje swój układ i pozostaje pusty, a przedmioty „na później” można spokojnie zostawić w Tristram. Sejwy potencjalnie ratują nas też przed nieudanymi zakupami, odbijaniem straconego ekwipunku czy powtarzaniem poziomów po założeniu nowej gry. Łatwiej jest również wczytać zapis niż salwować się ucieczką przed bossem czy hordą potworów. Nie myślcie jednak, że na szaraku Diablo jest obiektywnie lepsze – jest po prostu inne.
Rozgrywkę spowalnia fakt, że w danym momencie tylko jeden gracz może robić zakupy, otworzyć kartę postaci czy przeglądać ekwipunek. Równie upierdliwe są ekrany ładowania i trwające wieczność sejwowanie, nawet na szybkim pendrajwie. Podejrzewam, że na oryginalnym PlayStation jest nawet gorzej. Irytowało mnie również niemiłosiernie friendly fire powodowane autoaimem i sposób używania zwoju Town Portal. Wystarczyło pomylić na padzie trójkąt z kółkiem… a może kółko z trójkątem? Brawo, drałujemy do Tristram z buta.
Co ciekawe, mam nieodparte wrażenie, że rozgrywka w wydaniu konsolowym, mimo licznych ułatwień, jest trudniejsza od komputerowego pierwowzoru. Nie prowadziłem żadnej statystyki, natomiast do finałowego poziomu przez LAN dotarliśmy w ciągu dwóch kilkugodzinnych posiedzeń. Na Classicu nierzadko zdarzało się wczytywać i używać zwoju wskrzeszenia. Jestem pewien, że wyżej wspomniane spowalniacze rozgrywki nie przyczyniły się istotnie do kilkukrotnie dłuższego czasu gry.
Idźcie wszyscy do Diabla
Jeżeli jesteście fanami serii, to Diablo na PSX/PSC jest na pewno ciekawostką wartą zaliczenia, jeśli macie taką możliwość. Tym z Was, dla których będzie to pierwszy kontakt z serią, gorąco polecam multi z kimś ogarniętym niezależnie od platformy. W przeciwnym razie łatwo się odbić. Miłośnicy hardkorowego retrogrania zapewne wolą autentycznego PSX-a i starą kineskopówkę, ale dla mnie byłoby to torturą, więc wybrałem immersyjny emulator. Muszę jednak zaznaczyć, że wariant komputerowy jest znacznie tańszy i nie wymaga zbyt wiele dłubania. Tak czy owak, muszę przyznać, że w ostatecznym porównaniu granie na PlayStation Classic dało mi więcej frajdy od LAN-u. Czyżby mój wewnętrzny pecetowy beton zaczął pękać?